17. PKO Poznań Maraton – mój siódmy maraton
Kolka dyktuje tempo!
Ostatnie długie wybieganie, 2 tygodnie przed startem, nie poszło najlepiej. Miałem zrobić szybsze 20km i dobiec spokojnym tempem jeszcze 10. Ostatecznie zrobiłem szybsze 12km i ledwo dociągnąłem do 26. Od tygodnia walczę z infekcją górnych dróg oddechowych. Niszczy mnie to. Nie daję rady robić treningów jakościowych. Koszmar.
Najgorzej czułem się 11 dni przed startem. Potem, bardzo wolno, ale sytuacja poprawiała się. Za to tydzień przed zaczął boleć mnie mięsień strzałkowy krótki. Wiem już co jest grane bo sytuacja jest dokładnie taka sama jak przy kontuzji mięśnia piszczelowego przedniego. Rozmasowywanie i dikloziaja w 4 dni załatwiają problem.
Jak na razie wszystko pod górkę. Postanawiam, że od środy przedostatniego tygodnia trenuję co drugi dzień. W ostatnią niedzielę lecę na treningu dość szybką dyszkę w 37:30. Pierwsze 3 km weszły jak w masło, ale jak zacząłem smarkać to oczyściłem się dopiero na 9km, więc dopiero na ostatnim wróciłem do prędkości pierwszych trzech kilometrów, czyli 3:40. Także wiedziałem, że jestem w stanie przebiec poniżej 37:00.
Z dietą za to było trochę na bakier. Poniedziałek, wtorek nie trzymałem w ogóle diety, ale nie jadłem zbyt dużo na raz. W środę samo białko. Od czwartku węgle, ale nadal nie za duże porcje jednorazowo.
W głowie zaczyna się kotłować. Choróbsko odpuszcza, ale niezrealizowane treningi sieją ferment.
Wyjeżdżamy w sobotę w południe, więc na drogę robię naleśniki :). Po odebraniu pakietów „instalujemy się” na „mecie” i idziemy na miasto zjeść. Po powrocie przygotowuję wszystko na jutro: wszystko co potrzebuję wrzucam do jednego worka. W ten sposób o niczym nie zapominam. Zasypiam dość szybko, ale kolega chrapie, więc śpi mi się średnio. Przed szóstą pobudka na śniadanie i kładę się jeszcze do 7:00. Kawka, ubieranie, rozciąganie, króciutka rozgrzewka, znowu rozciąganie i na start. Przed samym startem odpuszcza stres. Nie wiem jakie mam tętno bo nie mam pulsometru, ale to osobna historia. Wreszcie lecimy. W ciemno biorę 2:55, marzenie to 2:49 i na taki wynik
trzymam tempo. Trasę znam. Pierwsza dycha będzie bardzo szybka, jest cały czas z górki.
Biegnę więc trochę szybciej, żeby zrobić zapas na trzecią dziesiątkę, która będzie najwolniejsza. Co 10km wcinam tabletkę Enervita na przemian z żelem. Żel popijam po mniej więcej 10 minutach. Takie było założenie po sensacjach toy-toyowych we Wrocławiu. Od razu powiem, że w Poznaniu problemów ze srankiem nie było, więc strategia żelowa była skuteczna.
Do 34km wszystko szło zgodnie z planem. Na 35km czekało mnie nowe doświadczenie: kolka. Do tej pory nie zdarzała mi się. No może ze 3 razy na treningach. Po dwóch wolniejszych kilometrach trochę osłabła, więc wracam do tempa maratońskiego, czyli 4:00. Po kilometrze ledwo daję radę, znowu zwalniam. Już wiedziałem, że 2:49 nie będzie. Na 41km już musiałem na chwilę stanąć. Z trudem nabierałem powietrza. Próbowałem ucisnąć miejsce kolki, wtedy w ogóle nie mogłem oddychać. Jakoś muszę doczłapać. Biegnę 4:15, na ostatnim kilometrze trochę odpuszcza, więc schodzę poniżej 3:50. Dobiegam do zakrętu i wpadam na ostatnią prostą, po niebieskim dywanie. Przede mną nikogo, za mną nikogo. Podnoszę ręce w geście triumfu. Kibice tak krzyczą, że nie słychać własnych myśli. Poznań jest pod tym względem absolutnie wyjątkowy. Nie ma drugiego takiego miasta w Polsce. Miałem wrażenie, że wygrałem ten maraton :).
Meta: 2:52:06. Marzenie nieosiągnięte, ale i tak jestem przeszczęśliwy. Życiówka pobita o 6 minut. Poza tym wiem, że 2:49 jest osiągalne. Może na wiosnę w Rotterdamie…