Midnight Sun Marathon 2019 (2:52:51)

Mocny trening charakteru

Nazwa maratonu wskazuje, że powinniśmy się spodziewać widoku słońca w trakcie biegu, choć w tym roku, 2019, rozpoczął się on o godz. 20:30. No niestety. Tak nie było. Od samego rana padał deszcz, wiał wiatr, a temperatura nie przekraczała 10 stopni. Do Tromso, miasta w którym odbywa się bieg, przyjechaliśmy o północy, 20 godzin przed startem. Podróż rozpoczęliśmy pobudką o 3:45, więc zajęła nam ona 20h. To niestety nie pozostało bez wpływu na mój organizm i wbrew pozorom wcale nie chodzi o zmęczenie, lecz o przemianę materii :). Na linii startowej miałem tętno w okolicach 50bpm. Zero emocji, pełen luz. Starter odliczył sekundy i polecieliśmy. Część jak zwykle wyrwała szaleńczo do przodu. Początek z górki, więc tempo rześkie- 3:50, ale na pełnym luzie, tętno niskie. Po kilku kilometrach ukształtował się już podział na grupki: pierwsza – profesjonalisci, druga najlepsi amatorzy, trzecia – Ci co gonią drugą (w tym ja), i dalej pozostali. Po dwóch kilometrach pierwszy raz pokonujemy most Tromsøbrua. Bardzo wymagający podbieg. Mocno zwalniam. Dla tych, którzy przesadzą bieg tutaj sie „zakończy”. Wielu biegaczy robi tak samo jak ja, więc praktycznie nikt mnie nie wyprzedza. Dobiegamy do szczytu mostu, rozpoczyna się bardzo, bardzo szybki zbieg. Wyprzedzam wielu biegaczy, nie lecę jednak na maksa – to nauczka z Nowego Jorku. Tam niby lekko sie zbiegało, a potem zapłaciłem dwójeczkami. Na końcu zbiegu jestem na początku trzeciej grupki goniacej drugą. Biegnę swobodnie. Moim celem nie jest życiówka. Ta była w Pradze. Chcę osiągnąć 2:46-2:47. Druga grupka jest w zasięgu wzroku, ale chyba nadal się odrobinę oddala. Teren jest pofałdowany z przewagą podbiegów. Na 10 km nawrót. Wracamy tą samą drogą. Teraz trochę wiecej zbiegów. Zaczynam zbliżać się do drugiej grupki. Utrzymuję swoje tempo. Na 20km wyprzedziłem już wszystkich gonionych z wyjątkiem jednego. Zaczyna się druga i ostatnia przeprawa przez most Tromsøbrua. Już na podbiegu zbliżam się powoli do ostatniego gonionego, ale na zbiegu wyprzedzam go bardzo szybko. To koniec gonitwy, zaczyna się ucieczka. Reszta jest poza moim zasięgiem. Biegnę dalej swoim tempem. Nogi w bardzo dobrym stanie, ale odczuwam zimno. Mocno pada, jest kilka stopni i wieje. Odczuwalna temperatura jest niska. Ktoś na ulicy krzyczy, że jestem 9. Super. Dodaje mi to otuchy. Maratonu „na miejsce” to ja jeszcze nie biegłem! Trzymam tempo, powiększam przewagę. Na nawrocie na 32km mam już około 3 minut, czyli bezpieczny dystans, który bez problemu powinienem dowieźć do końca. Wieje wiatr, ale wszystkim. Oni nie biegną w grupie, są rozciągnięci, więc wszyscy mają tak samo ciężko. Jestem już trochę zmęczony, coraz mocniej odczuwam chłód, ale sił mi nie brakuje. Zaczynam 35km. I niestety. Przemiana materii!!! Pół kilometra dalej ląduję w kiblu. Dopiero tutaj okazuje się jak jestem zziębniety. Nie mogę poradzić sobie z rozwiązaniem sznurka od spodenek. w Końcu się udaje, ale trwa to na prawdę długo. W sumie tracę 4 minuty. To kilometr. Wreszcie wychodzę i przyjmuję uderzenie wiatru. Dzieje się ze mną coś dziwnego. Każde mrugnięcie powoduje wrażenie jakby uderzał piorun. Widzę jakby błysk. Dopiero teraz czuję, że jestem kompletnie przemoczony. Minęło z pól kilometra zanim doszedłem do siebie. Lecę swoim tempem. Straciłem kilka miejsc, ale dość szybko łapię kolejnych biegaczy. Kondycyjnie chyba lepiej to wszystko zniosłem. Nie wiem który jestem. Lecę dalej swoim tempem. 38km. Znowu…. nie mogę w to uwierzyć. Tym razem ląduję w krzakach. Znowu kilka minut straty. To już koniec. Wybiegam z tych krzaków. W oczach znowu pioruny przy mruganiu. Kąciki ust napinają mi się w dół. Nie panuję nad tym. Jest mi cholernie zimno. Nie trzymam już tempa. Za mną nikogo nie widzę. Wbiegam wreszcie na metę. Znowu lecę do kibla. Żona czeka na mnie w korytarzu. Jej mina mówi: „Ty się połóż, a ja polecę po pomoc”. Była przerażona. Wszystko mi zdrętwiało. Nie mogłem ruszać palcami u rąk. Nie mogłem się przebrać. Katka dała mi kubek gorącej wody. Rozgrzałem się trochę. Wreszcie się mogę przebrać. Na autobus do domu już nie zdążymy. Idziemy na piechotę. Na szczęście to niecałe 3km.

Rano budzę się od pasa w górę zakwaszony. Bolą mnie całe plecy, ręce i kark. To chyba przez napięcie jakie utrzymywałem walcząc z zimnem. Największe spustoszenia robiły kilkuminutowe postoje. Wówczas organizm przestawał oddawać ciepło, a zaczynał przyjmować zimno. W dodatku byłem wtedy całkowicie przemoczony. Poza tym rozwolnienie dodatkowo mnie odwadniało. Choć piłem co 5km i jadłem żele to to nie zrównoważyło strat w nawodnieniu. Gdybym się nie zatrzymywał, na mecie byłbym w o wiele lepszej kondycji. Jestem zły. Mogłem przybiec w pierwszej dziesiątce. Czuję się okradziony z tego wyniku. Kondycyjnie dałbym radę. Osiągnąłbym cel, czyli 2:46-47 i jeszcze zmieścił się w pierwszej dziesiątce. To byłby na prawdę sukces, zwarzywszy na warunki podczas biegu. Jestem wściekły. To już trzeci raz problemy jelitowe demolują mi maraton. Sprawdzam wyniki. Ostatecznie skończyłem 15, 3 w kategorii. Na stronie organizatora nie znalazłem informacji, czy dekoracja obejmuje również kategorie, ale wiem gdzie się odbywa. Idziemy tam z Katką. Na otarcie łez staję na trzecim stopniu podium.

Kolejną rzeczą jaką po kilku dniach sobie uświadamiam to to, co mogło się stać podczas tego biegu. Po pierwsze kibel do którego trafiłem na 35 był z dala od ludzi i nikt nie widział, że tam wchodzę. Po drugie w krzakach na 38km byłem zupełnie niewidoczny. Byłem wyziębiony. Gdybym w którymś z tych miejsc zemdlał, zasłabł, stracił przytomność to przez kilka godzin nikt by mnie tam nie znalazł. Po kilku dniach myślę, że i tak się to wszystko dobrze skończyło.

Zastanawiam się co by o mnie pomyślał ktoś, kto obserwowałby z boku ten mój bieg? Czy uznałby, że zachowuję się nienormalnienie? Że powinienem przerwać ten bieg? Zastanawiam się czy słabością i brakiem rozsądku było jego kontynuowanie, czy byłoby przerwanie? Wtedy myślałem, że nie mam wyjścia i muszę kontynuować, bo zamarznę, ale może powinienem przerwać i podejść do któregoś stewarda i poprosić o pomoc?

Skąd problemy jelitowe?

Niestety podróże wywołują u mnie stan, który zaburza moją przemianę materii. Z trawieniem wszystko jest ok do ostatniego etapu, w którym wszystko się zatrzymuje w jelitach. Po kilkudziesięciu godzinach organizm wreszcie chcę się pozbyć „balastu” co w przypadku maratonu w Tromso oraz Rzymie odbyło się podczas wyścigu. Trzeci przypadek miał miejsce we Wrocławiu, 30km od domu, ale to nie podróż była powodem problemów, lecz zbyt szybkie popijanie żeli, których, jak się później okazało, nietolerowałem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.