Orlen Warsaw Marathon 2016 – mój piąty maraton (2:58:27)
24 kwietnia 2016r.
„Każdy maraton to osobna historia” – prawda.
Orlen to impreza, która wymaga zameldowania się w miejscu imprezy już dzień wcześniej, ponieważ pakiet startowy, w tym numer, można odebrać najpóźniej dzień przed startem. Zatem przyjechaliśmy w sobotę – Krzysiek, Wojtek, Janek, Artur i ja. Transportem tym razem był pociąg, który obecnie jedzie z Wrocławia do Warszawy 3h:40m. To już nieźle. Wg. mnie jest lepszy niż samolot, którym podróż summa summarum zajmuje tyle samo czasu (trzeba być wcześniej na lotnisku, trzeba do niego dojechać, trzeba z niego dotrzeć na miejsce). W pociągu można się wyłożyć w wolnym przedziale (było ich pod dostatkiem) i przespać całą drogę, ale kto by spał po takim sukcesie :).
Odebraliśmy pakiety, potem pasta party i do hotelu. Przygotowałem sobie wszystko na rano, a sprowadziło się to do przypięcia numeru do paska i wyciągnięcia torby. Przed wyjazdem spakowałem sobie do niej wszystko co jest mi potrzebne przed startem i w trakcie. Super sprawa bo nie muszę niczego szukać i zmużdżać się czy czegoś nie zapomniałem. W torbie miałem:
talk, 5 żeli, plaster na sutki, pasek na numer, Dikloziaję (maść na stawy i mięśnie), husteczki jednorazowe, buty, skarpety, majtki, getry uciskowe, spodenki z kieszonkami, kilka koszulek na każdą pogodę, worek 240 litrów, czapeczka, komin, okulary, tabletki z guaraną, magnez, krem do rąk.
Całkiem nieźle przespałem noc, ale o 5 się obudziłem i już nie zasnąłem. Poszedłem się wykąpać, zjadłem makaron z monte, i poszedłem na kawę. Przez okno obserwowaliśmy co się dzieje na dworze. Było pochmurno, nieźle wiało i zbierało się na deszcz (w nocy padało). Wyszedłem na zewnątrz, było bardzo chłodno, ale bez przymrozku, czyli dokładnie tak jak lubię 🙂 tylko ten wiatr…
Po powrocie do pokoju otworzyłem torbę i leciałem po kolei ze wszystkim co w niej było. Okazało się, że o niczym nie zapomniałem. To dzięki temu, że już w poniedziałek postawiłem torbę na widoku i pakowałem do niej to co mi przyszło do głowy. Miałem na to tydzień, a nie godzinę, w dniu wyjazdu.
Im bliżej godziny x tym bardziej nie mogłem się doczekać. 7:20 wyszliśmy z hotelu, 8:00 pozostawienie depozytów, króciutka rozgrzewka, dosłownie 3 stinty po 50 metrów, kilka razy toytoy’e i do sektora startowego. Pogadałem z pacemakerem, którego rekord życiowy to 2:26. Mówił, że trzyma stałe tempo przez cały bieg. Pasowało mi to, więc postanowiłem się go trzymać, ale zachowując czujność po doświadczeniach z zeszłego roku.
No i wreszcie ruszyliśmy. Po 500 metrach zrzucam z siebie worek, po dwóch kilometrach czapeczkę i komin. Biegnę z tym w ręku, ale wiem, że na 7 kilometrze ma stać żonka, więc jej to dam. Na 7 kilometrze, zegarek mi zapipczał dokładnie przy niej, oddaję fanty. Teraz już tylko biegnę, o niczym więcej nie myślę. Przez te pierwsze kilometry zegarek ani razu nie pokazał mi więcej niż 4:10. Stwierdziłem, że to za szybko, ustalamy z Arturem, że odczepiamy się od pejsa i biegniemy swoje, a założenie było takie, że utrzymujemy mniej więcej 4:13. Kilka osób słyszało naszą rozmowę i dołączyło się do nas. Od tej pory konsekwentnie biegniemy swoim tempem. Staramy się też biec w grupie bo wiedziałem, że mniej więcej od połowy będzie pod wiatr, a wtedy będzie łatwiej. Niestety, gdy zaczęło wiać w twarz byłem na czele grupy, a pace ze sporą grupą 150 metrów przede mną. W dodatku grupa, w której się znajdowałem biegła wolniej niż planowałem. Dochodzę do wniosku, że lepiej krótko biec szybciej i dogonić grupę, w której będzie się biegło łatwiej, niż samemu biec na czele przez następnych kilka kilometrów. Przyspieszam z taką łatwością, że samego mnie to trochę zaskoczyło. Kurde, zapomniałem, że jeszcze Artur. Krzyczę, żeby się dołączył. Dobra, gładko poszło. Biegniemy z pejsem. W dodatku kilometry połykamy zgodnie z planem. Tyle, że pejs jest inny :). Wyskoczył spod ziemi chyba. Od 31 do 34 kilometra biegniemy średnio po 4:17, więc popędzam pejsa. Od tego momentu lecimy już dość szybko. Ja znowu na czele. Na 40-stym km nagle słyszę od niego „O kurwa… kto ma siły ten niech jeszcze przyspieszy”. Teraz zastanawiam się co to mogło znaczyć, ale wtedy był to dla mnie jasny sygnał, że coś z nim nie tak. Mówiąc wprost najpierw pomyślałem, że spuchł, a druga myśl, to że nie złamiemy trójki. Na ostatnich 3,5 kilometrach tempo kręciło się wokół 4:00. Podbieg na most Świętokrzyski czuć było w nóżkach. Potem zbieg, jeszcze krótki podbieg przed ostatnią prostą, lecę pół kroku za Arturem, ale wiedziałem, gdzie mniej więcej będą dziewczyny, więc trochę zwalniam i szukam ich. Są. Rozkładam ręce do zdjęcia (w geście triumfu oczywiście) i w tej pozycji wbiegam na metę, a na zegarze 2 z przodu. Nie wierzę. Przez następny tydzień nadal nie mogę uwierzyć.
Na metę wpadłem razem z tym za szybkim wg. mnie pejsem, z którym biegłem kilka kilometrów od startu, co oznacza, że podjąłem dobrą decyzję wypuszczając go do przodu i trzymając swoje tempo. Zachowałem jeszcze sporo sił, nie zdarłem się do zera. Jednak muszę przyznać, że przygotowany byłem lepiej niż na 2:59. Po porażce we Wrocławiu dmucham na zimne i jak na razie dobrze na tym wychodzę